piątek, 31 stycznia 2014

A gdyby tak...



A gdyby tak zmartwychwstać zimą?
Byłoby to z zimy kpiną?
Łapać płatki śniegu w usta.
Odrodzić się. Jawna rozpusta.
Skoczyć w zaspę, zanurkować.
Zamknąć oczy, nie żałować.
W tańcu śnieżnym wirować.
Sople smakować, zacząć od nowa.
Krzyczeć, wrzeszczeć, żyć.
W zmarzniętej ziemi butem ryć.
Tworzyć sylwetki aniołów.
Czy skrzydlatych stworów.

A gdyby tak zmartwychwstać wiosną?
Spoglądać jak kwiatuszki rosną.
Podążyć tropem leśnych zwierząt.
Iść, ciągle iść, pod prąd.
Czerpać radość z odnowy natury.
Zacząć od początku. Po raz wtóry.
Odejść od narzuconych schematów.
Zabić myślą ciemiężycieli, katów.

A gdyby tak zmartwychwstać latem?
Bawić się w berka z wiatrem.
Zrywać garściami pęki kwiatów.
Nie odczuwać bezsilności, strachu.
Dać się niebu omotać.
Do chmur rękami trzepotać.
Co noc mrugające gwiazdki podziwiać.
W krainę marzeń z księżycem odpływać.
Rozpocząć od nowa.
Świata, natury, myśli zmowa.

A gdyby tak zmartwychwstać jesienią?
Krople deszczu koncepcje odmienią.
Bez namysłu w kałużę skoczyć.
Do przesady buty zamoczyć.
Odrzucić parasol, kaptur, czy wizje czapki.
Spadną z oczu monochromatyzmu klapki.
Poczuć wolności smak.
Robiąc wszystko na opak.

A gdyby tak...

Zmartwychwstać dziś?


poniedziałek, 27 stycznia 2014

I znów.




Znów próżnia mnie pożera,
ciemności gmach otwiera.
Słyszę: Miłości wcale nie ma.
Pusty wzrok presję wywiera.
Nie zaprzeczę - mnie nie spotkała.
Robiąc krok w przód, znikała.
Władcza, piękna Pani - Miłość.
Dopadł brak wiary, emocji zawiłość.
Brak wiary spowodował...
...że tak trudno odnaleźć sensowne słowa...
I topię swe smutki,
papieros do szklanki wódki.
I długie spacery w mroku
dążące do wspomnień potoku.
Ciemności stwór, wewnętrzny błazen.
Sen na jawie, ciągłość porażek.
Ironia - pozorna maska wrażliwości.
Stawiam mury, otoczkę trudności.
Wszystko, by nie zaznać ponownej przykrości.
Z dnia na dzień piętrzącej fali uczuciowych mdłości.
Brak klucza do drzwi, klucz przepadł.
Brak kompasu na drogę, kompas spadł.
Rozbity, wykrzywiony w niemym rozpaczy geście.
Pragnie być, pragnie trwać nareszcie.
Brak choćby mapy, mapa rozdarta.
Została jedynie pusta, brudna karta.
Ludzie kartę zdeptali, opluli, wymięli.
Nie uchronisz się od homo - ciemiężycieli.
Czuję się jak pajac, pierdolony frustrat,
któremu ból zatyka znów usta.
Odchodzę, mocno powieki zaciskam.
Nie poddam się im, na pewno nie Tam.
Choć otwarta brama otchłani...
Obojętnością, apatią zmysły mami.
Łzy słone przełykam z trudnością
walcząc z tak zwaną "wolnością".
Zimne powietrze smaga policzki.
Wizja - pusta przestrzeń, stryczki.
Krzyczę - to liny uplecione z mych myśli.
Krzyczę - to berek, z czasem wyścig.
Milczę, gdy zakładają sznur na szyję.
Przez ułamek sekundy czuję, że żyję.
Miłość, złudna Pani, przebiegła tuż obok.
Miałam wybór: ucieczkę, bądź skok.
Moment wahania do rzeczywistości przywraca,
powodując przytłaczającego, moralnego kaca.
Ubieram kaptur, schodzę z ulicy.
Powracam do mentalnej dziczy.
Wierzę, że przyjdzie ten dobry czas.
Póki co, wrzeszczę: Pierdolę WASZ świat.
Romantyczka z Realistką się we mnie kłóci.
Ciekawe... która którą wreszcie zadusi...

Spójrz.





Spójrz w moje puste oczy.
Spójrz, już sen Cię nie zamroczy.
Spójrz głębiej. Koszmar, to zabawa.
Spójrz, szkatułkowa, sielankowa oprawa.
Koszmar, to sen, a Ty nie śnisz.
W otchłani mroku głośno wrzeszczysz.
Wyciągam dłonie w Twoją stronę.
Czujesz, że powoli toniesz.
Chwytasz się progu jak szalupy.
Za doczesne czyny wymagam pokuty.
Nieobcy jest Ci smak i zapach krwi.
Niedawno lubiłeś pławić się w nim.
Dziś ja zanurzę ciało w lepkiej kąpieli.
Maszynka do mięsa Twój korpus zmieli.
Mózg dawno oddałeś w ręce wyższej instancji.
Nie zyskałeś tym powszechnej akceptacji.
Podążałeś jak osioł za obiecaną marchewką.
Co jest iluzją? Odkryjesz nieprędko.
Burzyłeś świat podległych Ci istot.
Tworząc brudnych wydarzeń splot.
Iluzoryczne koncepcje wypluwałeś.
Słowo w plugastwo zamieniałeś.
Nędzny robaku, słyszysz ich jęki?
Spójrz! W mych oczach wizje udręki.
Widzisz istnienia, które zniszczyłeś?
Kielichem rozpustnej żądzy się rozpiłeś.
Poniosła fantazja, pozorna wolność.
W swych palcach obracam Twój marny los.
Nie proś o łaskę, nie błagaj o nic.
Jam głuchy na wszelki ludzki skowyt.
Jam ręką boskiej sprawiedliwości.
Wyruszam za oprawcami w pościg.
Widziałem wiele, słyszałem więcej.
Nadszedł czas, byś poznał Ich mękę.
Doznasz każdej cierpienia chwili.
Jaką Oni przez Ciebie przeżyli.
Zniszczę gładko kruchą psychikę.
Nad moimi czynami czuwa wierna Nike.
Siła, potęga przestały istnieć.
Tak wiele, byś poczuł się jak śmieć.
Chwilowa nadzieja, tani chwyt.
Tak wiele, by usłyszeć żalu krzyk.
Oni ujrzą na scenie spektakl.
Spokój przyniesie ostatni akt.
Spadnie ze stołka przykra głowa.
Po czym rozpocznie się wszystko od nowa...

Gra w kości.




Fortuna ze Śmiercią w kości grają.
Parki nić życia naprężają.
Morta podnosi ciężkie nożyce.
Kostucha przystaje w niemym zachwycie.
Ulotny Byt szepcze "Start".
Pusta przestrzeń, inny wymiar.
Kości rzucone tańczą w górze.
Szczęście, bądź nieszczęście wywróżą.
Upadły turlając się złowieszczo.
Kościste palce róg stołu pieszczą.
Uśmiech przeraźliwy lico wykrzywia.
Śmierć partię chwilowo wygrywa.
Nożyce w ruchu, umowa sprawiedliwa.
Przenikliwa Cisza osobliwe grono uwrażliwia.
Śmierć znika wracając z radością.
Jej zimne dłonie ciepłą duszę głaszczą.
Następna partia już nadchodzi.
Tym razem okruch euforii się zrodził.
Fortuna zabłysła niczym złoto.
Pewien Pan K. właśnie uciekł kłopotom.
Kolejna partia, kolejny rzut.
I tak w nieskończoność, niewymierny trud.
Raz Śmierć, raz Fortuna na przodzie.
Czarne kości na czarnym stole kładzie.
Długowieczna dysputa milcząca.
W pustych oczodołach widoczna.
Świadkowie: Cisza, Byt, Parki i Ty.
Pionkami w grze jesteście Wy.

Ideał.




Jesteś piękny, szepczę Ci do ucha.
Jesteś tym, kogo ciągle szukam.
Jesteś ukojeniem rozedrganej duszy.
Jesteś tęczą dla emocjonalnej burzy.
Jesteś szczęściem samym w sobie.
Me serce ciągle czuwa przy Tobie.
Jesteś tylko mój i tylko dla mnie.
Bo beze mnie nie ma Ciebie.
Nigdy nie spojrzysz na inną kobietę.
Kochasz mnie, tylko mnie przecież.
Słodko czytelny pewnik.
Nigdy nie byłeś zmienny.
Każdego dnia kładę się tuż obok.
Czekam cierpliwie aż nastanie zmrok.
Przy świetle świecy Twe ciało podziwiam.
Swój zachwyt westchnieniem przerywam.
Zarys twarzy, oczy rozmarzone.
Z każdym spojrzeniem czuję jak tonę.
Głębia kolorów, bliskość, spełnienie.
Rozkosz, idealne współistnienie.
Pełne, półotwarte usta w geście błagania.
Ułożone w sam raz do ciągłego całowania.
Ty - z każdym dniem bliższy, bardziej milczący.
Z każdym dniem słodko - mdławo pachnący.
Zimne dłonie na swych skroniach kładę.
Pocieram wargami Twe policzki blade.
Szyję opuszkami palców gładzę.
Oszalałam z miłości, nic nie poradzę.
Dzień w dzień czekam na nasze spotkania.
To samo miejsce, ta sama godzina powitania.
Coś Ci powiem w sekrecie.
Jesteś idealny, jedyny na świecie.

Zamknęła z czułością nieruchome powieki.
Niech idealny chłopiec zaśnie na wieki.

Przepaść.



Płaczą okna Twej duszy.
Ona czeka aż się wykruszysz.
Sidła, pułapki, ścięte zakręty.
Cierpienia, żalu, nieszczęścia odmęty.
To dopiero początek tułaczki.
Bezwiednie zatrzymasz się na przepaści.
Koncepcja marna wskoczy do głowy.
Twe kruche ciało namawia do zmowy.
Wyginasz szyję, spoglądasz w dół.
Jak Ikar marzysz, by dostać piór.
By wyrosły rozłożyste skrzydła.
Tylko wtedy z przeznaczeniem wygrasz.
Definitywna wojna z przyszłością.
Nierówna bitwa ze świadomością.
Strome zbocze wstępem do początku końca.
Zamknij oczy, już nie ujrzysz blasku słońca.
Dziś Morfeusz gorzko zapłakał.
Kolejny człowiek ze Śmiercią się zbratał...

Destrukcyjna miłość.




Błagałem byś oddała mi serce.
Płakałem, kiedyś miałem Cię więcej.
Krzyczałaś wciąż moimi ustami.
Marność słowa zaciskałem zębami.
Utknąłem w pustej przestrzeni.
Wybór już się nie odmieni.
Ja: oschły, zimny niczym nóż.
Zdmuchnij dziś nadziei kurz.
Wolno od środka umierałem.
Żal w nienawiść zamieniałem.
Serce, kawał mięsa, nic więcej.
Człowiek głaz, złe intencje.
Zamknij oczy w noc morderstwa.
Krew jest lepka, mdła i gęsta.
Pada wolno cios za ciosem.
Wolność niespokojnej duszy niosę.
Wargi drgają jeszcze w szoku
Widząc postać mą w amoku.
Na koniec przegryzam tchawicę.
Miłej śmierci Tobie życzę.

Usidlenie.




Wsadzę w Twoje usta granat.
Za zawleczkę pociągniesz sama.
Czas, miejsce nie ma znaczenia. 
Czy jesteś silna? Nie mnie to oceniać.
Wwiercę się w zakamarki podświadomości. 
Mój plan? Podsycić pierwiastki złości. 
Utoniesz w głębi basenu zawiści. 
Morderczy popęd wygra ten wyścig.
Iluzoryczny zegar upadek odmierza. 
Jestestwo sumienia do zguby zmierza. 
Alter ego obudzę ze snu,
Gdzie w hibernacji czekało na ból. 
Wypełznie monstrum z czarnej otchłani. 
By łgać, mordować, ćwiartować i ranić. 
Otworzę Ci drzwi na nowe doznania. 
O ich skutkach szybko przekonasz się sama.
Jak szalony doktor stworzę konesera. 
Konesera krwi, słowną presję wywieram,
By na Twych wargach widniały me myśli. 
Znów czarny kozioł Ci się przyśni. 
Pokieruje rękoma, oplącze nogi. 
Potencjalny człowiek szybko dozna trwogi.
Smak agonii - nowy narkotyk. 
Sztuka, artystka, estetyczny dotyk. 
Impresjonistyczna wizja konania
Pobudza w nich chęć do przetrwania. 
Unicestwiasz wątłe sumienie.
Już jesteś moja - Usidlenie... 

Pobudka.




Piszesz wyrywając z mózgu myśli.
Ciszej, może w końcu Ci się przyśni.
Człowiek żyjący bez zawiści.
Wiek, który cel, marzenia ziści.
Koncepcje zmieniające Twą percepcję.
Więcej wyjść, gdzie uwikłane miejsce.
Gdzie losy diabeł plącze
Używając ludzkich rączek.
Bo bez piekła nie ma nieba.
Najpierw przejść przez piekło trzeba,
By docenić kruchość szczęścia.
Cierpień doznań bez obejścia.
Chwila, która zmienna jak kobieta.
Zawiła, niczym prawo veta. 
Ten stan, kiedy możesz wiele. 
Ja dziś Twoją wiarę zmielę. 
Słuchaj znów bełkotu "wielkich ludzi".
Bełkot zapał Twój ostudzi. 
Budzik życia Ci zabrzęczy. 
A Ty bytem swym poręczysz.
Za czyny dopuszczalne i te nie.
W ogniu wstydu spalisz się. 
Przejdę po Twych szczątkach sam.
Nie wyleczysz już swych ran. 
Głębokie cięcia świat zadaje. 
Czas w tym momencie zawsze przystaje. 
Obudź. Proszę obudź się o świcie.
Obudź umysł. Masz jedno życie. 

Labirynt życia.




Wchodzę po omacku błądząc rękoma.
Ciemność, to niechybna zmora.
Wciąga mnie w swe mocne sidła.
W podświadomość wgrywa straszydła.
Dysk twardy się przepala.
Zastrzyk odwagi wyraźnie zmalał.
Ciemność rodzi strach.
Fachowy, czysty przetarg.
Śmierć zagląda w me lico.
Jakieś głosy w dali krzyczą.
Im głębiej tym większe omamy.
Ktoś szepcze "Wyrok wykonany".
Ocierające się o nogi imaginacje.
Złożone z kości i mięsa wariacje.
Żołądek podchodzi do gardła.
Trwoga zaciska ciężkie imadła.
Ruszam dalej wzdłuż ciemnych ścian.
Sfinks prawdy mówi "Kłam".
Elegancki urzędnik bez głowy
W kącie prowadzi przewód sądowy.
Z pasem cnoty stoi dziwka.
Lubieżne spojrzenia, fałszywka.
Tuż obok cnotka oddaje się tłuszczy.
Swym wdziękiem, niewinnością kusi.
Sędzia sprawiedliwości
Uprawia hazard grając w kości.
Głupiec mądrze prawi,
Mędrzec głupotą zabawi.
Biegnę przeciągle wrzeszcząc.
Niemowlę krzywi buzię klnąc.
Karykaturalne matki gryzą smoczki.
Rozpustni ojcowie dostają miłosnej gorączki.
Psychopatyczny morderca
Ukazuje odruchy człowieczeństwa.
Zepsute jabłka pachną świeżością.
Oblicza nagich księży pałają złością.
Ascetyczne akty, krwawe koncepcje.
Retrospekcje zmieniające percepcje.
Mózg nic nie przyswaja.
Mit prawdę, prawda mit obala?
Labirynt życia.
Jest wiele zaułków do odkrycia.

W poszukiwaniu.




Szukanie namiastki miłości...
Której kiedyś zabrakło.
Szukanie odrobiny czułości...
Wspomnienia, które dawno wyblakło.
Szukanie poczucia pewności...
Którego nigdy nie było.
Przyszłość przeszłości odnośnik.
Które z czasem się rozmyło.
Brak ważnej cząstki...
Brak wyrobionego systemu wartości...
Grunt pod stopami grząski.
Dostarcza masę przykrości.
Chcę wreszcie poczuć się bezpiecznie.
Żyć w błogim szczęściu wiecznie.
Kochana, wywyższana, uwielbiana.
Całowana, przytulana, nie zdradzana.
Coś nie pozwala.
Coś się rozpala.
Ognisko namiętności i strachu
Doprowadza do zamachu.
Gruntownego zabicia prawdziwości.
By potem zatopić się w falach żalu, złości.
Historia zatacza krąg.
Bo przeszłości podporą był błąd.